1 lipca 2014 r. na lotnisku Berlin-Schönefeld zaczyna się nasza wielka przygoda MAROKO - TUBKAL. Ekipę tworzą: Bogusia, Elżbieta, Benia, Małgorzata, Sławek, Paweł, Paweł pseudo „Waluś” i Andrzej pseudo „Borówa”. Wszystko poprzedzone masą organizacyjnych spraw przygotowanych przez superzgraną klikę: Sławek + Paweł + Waluś i Małgorzata (skarbnik), co zapewnia nam do końca wyprawy realizację zaplanowanego wcześniej programu. Na dwa tygodnie przed odlotem, wytrąca nas co prawda z „równowagi” przesunięcie lotu powrotnego przez koncern EasyJet, ale szybko udaje nam się to opanować i to z korzyścią dla nas.
Po 5 godzinach lotu jesteśmy w Afryce, w Agadirze. Wita nas zupełnie inny, nowy świat. Temperatura ponad 30 stopni i słońce, które tylko wschodzi ... i zachodzi. Szybko się aklimatyzujemy, tym bardziej, że mieszkamy w hotelu z widokiem na Ocean Atlantycki. Spacerkiem do plaży ciągnącej się 7-10 km, którą „wykupujemy” na całe dwa dni, mamy tylko 5-10 minut. Wieczory spędzamy wałęsając się po wąskich uliczkach pełnych sklepików i stoisk zachęcających turystów różnorodnością towarów. Na promenadzie, wzdłuż całego wybrzeża, utkanej restauracyjkami i knajpkami o swoistym charakterze, zaczyna się dopiero życie. Na wzgórzu podziwiamy widoczny z wielu kilometrów napis w języku arabskim: „Allah, Ojczyzna, Król”.
Tu jest właściwie riwiera, ale już wkrótce, z dnia na dzień, zaczynamy poznawać marokańską kulturę i obyczaje. Jesteśmy w trudnym okresie ramadanu (w tym roku trwał on od 28 czerwca do 27 lipca). Podczas postu od świtu do zmierzchu muzułmanom powyżej 10 roku życia nie wolno m.in. jeść pokarmów, pić napojów, palić tytoniu. Dużo czasu należy poświęcić modłom. W ramadanie zwykle spożywa się dwa posiłki - przed świtem oraz po zachodzie słońca (ten drugi celebruje się wyjątkowo długo - życie zamiera wtedy na kilkadziesiąt minut). Właściwie na każdym kroku obserwujemy jak w Maroku przestrzega się zasad ramadanu. Odczuwamy to na własnej skórze, kiedy spożywamy na ulicy posiłek (świeży, pyszny, zakupiony przy jednym z licznych straganów) i zostajemy delikatnie, ale stanowczo, pouczeni, jak powinniśmy się zachować.
Niesamowitych przeżyć dostarczają nam noclegi - hotele w samych medynach. Tak jest już w As-Sawirze, w Marrakeszu czy Meknes, gdzie do późna w nocy włóczymy się po wąskich uliczkach suków pełnych straganów, wśród których trudno przejść. Wciągani na siłę do sklepików albo prowadzeni przez tzw. naganiaczy, przekonujemy się jak szybko można zagubić się w niekończących się zaułkach właściwie bez nazw i numeracji. Na samym początku szok kompletny, ale z czasem przyzwyczajamy się do wszystkiego. Nawet do wszelakich zapachów. Aromaty przeróżnych owoców i przypraw wprowadzają nas w oszołomienie (najprzyjemniejsze są dwa - mięty i pomarańczy). Dziewczyny chciałyby najlepiej mieć to wszystko w swojej kuchni. To całe Maroko, to cała Afryka. I tak będzie do końca.
Zabytki – to osobny rozdział, choć z wielu, ze względu na ramadan, musieliśmy zrezygnować, bo w tym czasie były niedostępne dla turystów. Marrakesz, Jemaa el Fna - główny plac, targowisko i stragany na otwartej przestrzeni są największą atrakcją, choć na naszej grupie nie zrobiły aż tak dużego wrażenia, zapewne „dzięki” naciągaczom nieodstępującym nas na krok.
Meczet Kutubijja, mury zamku królewskiego, ogrody i bramy medyny podziwiamy po kilka razy, by nacieszyć oko. Z Marrakeszu robimy wypad do Ajt Bin Haddu, by zobaczyć słynną osadę, wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO oraz plenery filmu „Gladiator”, „Klejnot Nilu”, „Babel” i wielu innych.
Rabat, wieża Hassana oraz Mauzoleum sułtana Muhammada V i jego dwóch synów, które mogliśmy sfotografować od środka, podziwiając kunszt i misterną pracę wystroju wnętrza.
W Meknes znowu nocujemy w samym środku medyny, w bajecznym hoteliku, skąd robimy wypad do Volubilis, by podziwiać ruiny starożytnego rzymskiego miasta. Następnego dnia zwiedzamy Fez, z jego medyną, najciaśniejszymi ulicami, gdzie ledwie może przecisnąć się jeden człowiek lub … osioł, który tu jest jedynym środkiem transportu wszelkiego towaru. Oglądamy m.in. słynną garbarnię. By „przeżyć” zapachy podczas zwiedzania, każdy dostaje gałązkę mięty do wąchania i trzyma ją prawie cały czas przy nosie. Po powrocie włóczymy się do późna po medynie i sukach Meknes, gdyż dopiero po ramadanie, po godzinie dwudziestej zaczyna się tu życie i wszystkie uliczki wypełniają się handlarzami, tak że trudno przejść.
Kolejny dzień - to Casablanca i rzeczywiście tu mamy kwintesencję całego Maroka. Meczet Hassana II („Tron na wodzie”) jest obiektem zapierającym dech. Nie tylko pod względem wielkości, wyglądu zewnętrznego, ale i wystroju wewnętrznego. Jest trzecim największym po Mekce meczetem na świecie. Może pomieścić 25 tys. muzułmanów, a na zewnętrznym placu, okalającym budowlę, 80 tys. Wysokość przylegającego minaretu sięga ponad 200 m.
Odwiedzamy też słynną RICK`S CAFE, której obsługa nie miała nic wspólnego z legendarną atmosferą ukazaną w filmie „Casablanca”. W medynie robimy ostatnie zakupy i taksówkami udajemy się na lotnisko.
Teraz na koniec wracam do wejścia na Tubkal, które stanowi osobny rozdział naszej Wielkiej Przygody. Tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. W każdym razie cała ekipa zdobyła szczyt w olimpijskim stylu. Zdjęcia zaświadczą, natomiast relacja Sławka odkryje pasjonujące momenty dwudniowej wędrówki w Wysokim Atlasie z wejściem na Tubkal 4167 m n.p.m.
Tak jak gorąca, kolorowa, zachwycająca i zaskakująca jest Afryka, tak gorące, kolorowe i zaskakujące są nasze przeżycia zabrane właśnie Afryce, Maroku … na zawsze! To, co zostało opisane, to zaledwie namiastka tego, czego mogliśmy doświadczyć przez dwa wspaniałe tygodnie. Bo o Maroku można mówić i pisać bardzo dużo, o jego klimacie, roślinności, krajobrazach, zabytkach, kuchni, strojach, kulturze, religii, a przede wszystkim o gościnnych i przyjaznych ludziach.
Wspomniałem już na samym początku o superzgranej „klice” organizacyjnej, dzięki której wszystko funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku i przebiegało zgodnie z planem, przygotowanym przez Sławka na całe dwa tygodnie. Zwłaszcza teraz, z perspektywy czasu, mogę wyrazić moje, i zapewne reszty uczestników, uznanie i respekt. Sławek - pomysłodawca, pilot, przewodnik i „tłumacz” w jednej osobie, wspierany przez Walusia, Pawła i Małgorzatę, zapewniali nam wspaniałą atmosferę i komfort przeżyć pod każdym względem.
Nie znajduję słów uznania i podzięki!
___________
A. (Borówa)