Od zeszłych wakacji zarzekałem się, że w tym roku pojadę tylko w Polskie góry. Jednak, pod małymi naciskami, zmieniłem zdanie i zacząłem organizować kolejny wyjazd alpejski. Tym razem wybór padł na wschodnią część Alp Walijskich w Szwajcarii. Skompletowana grupa liczyła 8 osób, w tym 5 członków Klubu. Dla połowy był to pierwszy wyjazd w Alpy…
Nasza przygoda rozpoczęła się 12 lipca, o godzinie 20 w Chybach, gdzie miała miejsca zbiórka całej ekipy. W tym roku jechaliśmy dwoma osobówkami, więc mieliśmy nie lada problem z zapakowaniem, ale ostatecznie się udało. Dosyć długą trasę (1300 km) pokonaliśmy w niespełna 19 godzin. Pierwsza część podróży była raczej monotonna (nocna jazda niemieckimi autostradami). Jednak poranny przyjazd do Bregencji, gdzie pojawiły się pierwsze alpejskie szczyty stanowił już sporą atrakcję. Dalej było tylko lepiej. Wspaniałe szwajcarskie drogi pomiędzy potężnymi masywami, wiodące nad przepięknymi jeziorami (Walensee, Obsersee, Jezioro Czterech Kantonów). Pod koniec naszej jazdy (po 1200 km) wjeżdżaliśmy na cudowną przełęcz Furkapass (2436 m n.p.m.) w Alpach Berneńskich, na której kręcono m.in. jedną z części Jamesa Bonda – Goldfinger. Potem już tylko zjazd do Visp i podjazd naszą doliną do upragnionego campingu – Kapellenweg w Saas Grund. Popołudnie upłynęło na rozbijaniu naszego obozowiska i planowaniu wyjść górskich w kolejne dni.
Mieszkając w dolinie Saas, każdy zameldowany dostaje specjalną kartą – Burgerpass. Pozwala ona na darmowe przejazdy wszystkimi autobusami i prawie wszystkimi kolejkami górskimi na obszarze całej doliny. Nie ukrywam, że skrzętnie z tego korzystaliśmy.
Pierwszego dnia udaliśmy się autobusem nad zalew Mattmark (2200 m n.p.m.). Stamtąd rozpoczęliśmy wędrówkę szeroką drogą w kierunku naszego pierwszego celu. Widok ośnieżonych gór stykających się z jeziorem na wszystkich robił niemałe wrażenie. Z czasem droga zaczęła się zwężać, podchodziło się coraz stromiej, jednak bez trudności technicznych. Największą trudnością było zmęczenie po wielogodzinnej podróży dnia poprzedniego. Po niecałych 2 godzinach stanęliśmy na naszym wierzchołku – Schwarzbergchopf (2868 m n.p.m.). Ukazał się nam widok jeszcze wspanialszy, na czele z naszym głównym celem wyjazdowym – Allalinhornem. Zejście tą samą drogą, raczej w szybkim tempie, z kilkoma dłuższymi przerwami na kontemplowanie widoków, jakże odmiennych od polskich.
Drugiego dnia przypadło nam udać się na Kreuzboden. Bardzo znane widokowe miejsce, skąd podziwiać można cudowną grań czterotysięczników, od Allalinhornu po Lenzspitze. Stąd zaczęliśmy podejście w kierunku schroniska Weissmiesshutte, gdzie mieliśmy zasłużoną przerwę. Dalej szliśmy na Hohsaas (3200 m n.p.m.). Stosunkowo wysoka dla nas góra nie była w ogóle widoczna, gdyż znajduje się obok dwóch olbrzymów – Weissmies (4023 m n.p.m.) i Lagginhornu (4010 m n.p.m.). Kierując się pomiędzy te dwa szczyty, maszerując po wielkim polu śnieżnym, osiągnęliśmy upragnione 3200. Widok przepiękny, oprócz wspomnianej grani czterotysięczników z jednej strony, jak na dłoni widoczna cała droga normalna na Weissmies. W tym roku nie mieścił się on w naszych planach, może w kolejnych latach? Przy zejściu zatrzymaliśmy się ponownie przy jeziorku na Kreuzboden. Mieliśmy wtedy trochę czasu, aby podziwiać bogate zagospodarowanie tego miejsca. Dalej zejście serpentynami do Saas Grund. Z większych atrakcji należy wspomnieć o przejściu przez pastwisko, gdzie ścieżka wiodła w odległości metra od wielkich, uśmiechniętych byków…
Kolejnego dnia planowaliśmy krótszą trasę, co nie do końca nam wyszło… Ruszyliśmy z przedwierzchołka Hannig (2300 m n.p.m.) skąd, początkowo zakosami, dalej szeroką, granitową granią, przypominającą szlaki Tatr Wysokich weszliśmy na 3 szczyty – Mellig (2700 m n.p.m.), Gibidum (2764 m n.p.m.) i szczyt widoczny w terenie oraz na mapie, jednak bez nazwy (2699 m n.p.m.). Grań położona jest bardzo blisko ścian Nadelhornu i Lenzspitze, górujących blisko 2000 m ponad nią. Widoki i wrażenia niesamowite. Zawsze gdy się wejdzie, trzeba jakoś zejść i to zejście wydawało się bardzo długie. Dosyć zmęczeni dotarliśmy do słynnego kurortu narciarskiego – Saas Fee. Po krótkim „obejściu” miasteczka, wróciliśmy autobusem pod camping.
Czwarty dzień zaczął się relatywnie wcześnie. Co prawda w nocy i nad ranem słyszeliśmy liczne krople deszczu uderzające o tropik, jak tylko wstaliśmy – przestało padać i zdecydowaliśmy się wyruszyć w góry. Chcieliśmy zdążyć na pierwszy wagonik wjeżdżający na Felskinn (3000 m n.p.m.), co się nam udało. Z Felskinn przeszliśmy do słynnego Metro Alpin – prawdziwe metro jadące z wysokości 3000m na 3500m… Niestety pogoda nie poprawiała się i widoki ograniczały się do 30 m… Nie zniechęciło to nas i założyliśmy uprzęże, raki, związaliśmy się liną i ruszyliśmy na Allalinhorn. Podejście lodowcem umiarkowanie strome, przekraczaliśmy tylko jedną widoczną szczelinę. Niejednego z nas zaskoczyły trudności w marszu, jednak wysokość dała się we znaki. Mimo to udało nam się wdrapać i stanąć na szczycie Allalinhornu (4027 m n.p.m.). Dla większości był to pierwszy szczyt powyżej 4000 m. Niestety nie mogliśmy napawać się widokami. Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy szybkie zejście. Po drodze niepokoiły nas donośne trzaski pękających seraków. Na 3500 m skorzystaliśmy z gościny najwyżej na świecie położonej restauracji obrotowej i wypiliśmy zasłużone, pyszne piwo. Po degustacji, zeszliśmy pod lodowiec do Eispavillon. Jest to największa na świecie grota w lodowcu, udostępniona turystycznie. Spacerowanie 15 metrów pod powierzchnią lodu robiła na nas, jak wszystko tutaj, niezapomniane wrażenie… Po wyjściu z „podziemi” zjechaliśmy na dół i świętowaliśmy nasz mały sukces.
Następnego dnia, pogoda zamiast się poprawić, tylko się popsuła. Równo padało od samego rana do popołudnia. Nie było mowy o żadnym wyjściu górskim… Może i dobrze, przynajmniej mogliśmy trochę odpocząć. Cały dzień minął na kartach, innych grach planszowych i zbieraniu sił na jeszcze jedną wycieczkę górską.
Szóstego dnia, podobnie jak pierwszego, pojechaliśmy nad zalew Mattmark. Tym razem udaliśmy się wzdłuż dłuższego brzegu zalewu, aby rozpocząć wspinaczkę w kierunku granicy szwajcarsko-włoskiej. Początkowo spokojna droga wzdłuż potoku. Od wysokości 2450 m rozpoczął się chyba najciekawszy szlak na tym wyjeździe. Wiódł on stromo po skale, szlak często „sam się gubił”, konieczne było kilkukrotne przejście stromych pól śnieżnych. Największym zaskoczeniem było przejście pod małym wodospadem (rozproszona woda spadało bezpośrednio na szlak, nie sposób przejść „na sucho”). Ostatnie metry podejścia prowadziły ponownie przez wielkie pole śnieżne. W końcu stanęliśmy na słynnej przełęczy Monte Moro Pass (2853 m n.p.m.). Stąd podeszliśmy jeszcze na pobliski wierzchołek z figurą Madonny. Podobno roztaczają się stąd cudowne widoki na ścianę Monte Rosy. Niestety nie było nam dane raczyć się nimi z powodu gęstych chmur… Powrót tą samą drogą nad zalew i dalej autobusem na camping.
Ostatni dzień postanowiliśmy uznać za „odpoczynkowy”. Zdecydowaliśmy skorzystać z pozostałych wyciągów, którymi jeszcze nie podróżowaliśmy. Jednak na początek, ponownie wjechaliśmy metrem alpejskim na Mittelallalin (3500 m n.p.m.), skąd trzy dni wcześniej ruszaliśmy na Allalinhorn. Tym razem pogoda była perfekcyjna, liczne szczyty czterotysięczne na wyciągnięcie ręki i piękne lodowce idealnie komponowały się z błękitnym niebem. Resztę dnia, zgodnie z założeniem, jeździliśmy wyciągami i podziwialiśmy znane nam widoki z innej perspektywy.
W ten sposób zakończyliśmy naszą przygodę z Alpami w 2013 roku. Powrót zajął nam mniej czasu, „jedyne” 16 godzin. Wszyscy zdecydowanie zadowoleni, pogoda dopisała nam wybornie, infrastruktura cudowna, szlaki bardzo urozmaicone. Z pewnością wszystkim możemy polecić wyjazd do doliny Saas.
Mikołaj Majewski