W dniach od 18. do 20. marca miałem przyjemność brać udział w wyprawie z cyklu „Korona Gór Polskich” organizowanej przez Sławka Skudzawskiego,
która tym razem wiodła przez masyw Ślęży i Sudety Wschodnie.
W dwa samochody ( 8 osób) zaczęliśmy naszą przygodę ze świadomością, że aura przez jej pierwszą część nie będzie dla nas łaskawa. Tak też było.
Ruiny XIX wiecznego neogotyckiego zamku – pałacu w Kamieńcu Ząbkowickim w pochmurny i dżdżysty dzień, sprawiały przygnębiające wrażenie.
Nie pomógł wygląd ciekawego arkadowego dziedzińca oraz stary drzewostan i ciekawe usytuowanie. Próby wdarcia się do wewnątrz by odszukać śladów części hotelowo – gastronomicznej, czy jakiegoś ducha, który by nas po zabytku oprowadził spełzły na niczym. Pozostało zatem realizować wytyczony plan zdobywania Korony Polskich Sudetów.
Zaczęliśmy od Kłodzkiej Góry – 765 m n.p.m. –najwyższego szczytu (chciało by się powiedzieć: jak na nazwę przystało ) … Gór Bardzkich. Pogoda bez zmian.
Buty po kilku minutach od przylepionego runa leśnego z błotem ważyły kilka kilogramów więcej. Ruszyliśmy z Przełęczy Kłodzkiej szlakiem niebieskim, zaliczając na szczycie marsz na orientację, bowiem znalezienie wierzchołka nie należało do najłatwiejszych. Po powrocie na parking, mimo że marszruta nie była długa, każdy marzył, by zrzucić z siebie zabłoconą odzież i buty. Dzięki zapobiegliwości Basi, która miała ze sobą rulon worków foliowych, mogliśmy wszystko bez szkód dla pozostałych rzeczy upchnąć w bagażnikach. Potem krótka wizyta w Lądku Zdroju, by „przyklepać” zarezerwowaną wcześniej kąpiel na sobotę w Sanatorium „Wojciech”, obiad w „Polskiej Chacie”, a tam obowiązkowo pstrąg. W sumie zjedliśmy ich około dwudziestu (palce lizać). Na ten dzień pozostał nam przejazd do Stronia Śląskiego, gdzie w kwaterze „Domek nad rzeką” czekał nas sympatyczny gospodarz, przytulne pokoje i kominek zionący fantastycznym ciepłem. Tego wieczoru czekała nas jeszcze przemiła niespodzianka, bowiem wczorajszy solenizant „Misiu” postanowił wyprawić swoje imieniny, serwując wspaniałe sałatki, koreczki, (o napitkach nie wspomnę). Tego wieczora zaczął sypać gęsty śnieg.
Drugiego dnia (sobota), po odgarnięciu ok. 20 cm warstwy śniegu z samochodów udaliśmy się w kierunku Bielic. To tam gdzie kończy się Polska i wrony zawracają. Stamtąd szlakiem zielonym ruszyliśmy na najwyższy szczyt Gór Złotych – Kowadło (989 m n.p.m.). Jakże inne zastaliśmy warunki pogodowe.
Świeża warstwa puszystego śniegu. Zdawało się – dziewicza trasa. Nikt przed nami tędy nie szedł. Jedyne utrudnienie, to zwisające pod ciężarem śniegu gałęzie zasłaniające oznakowanie szlaku na pniach drzew. Przetestowano rakiety śniegowe, które większość z nas po raz pierwszy miała na nogach. Zdawały w tym świeżym śniegu doskonale egzamin. Ponieważ pokonanie trasy zajęło nam więcej czasu niż planowaliśmy, a na 17oo musieliśmy być w Lądku w Sanatorium, zmuszeni byliśmy zrezygnować z wejścia na Rudawiec. Zastępczo Sławek zaproponował wizytę w najnowocześniejszym w Polsce ośrodku narciarskim w
Czarnej Górze w Masywie Śnieżnika. Dzięki nocnym opadom śniegu armatki śnieżne można było odstawić, a narciarze mieli godziwe warunki zjazdowe.
Po południu czekała nas główna atrakcja tego dnia, a mianowicie kąpiel mineralna w basenie „Wojciech”– w pięknie odrestaurowanym basenie z XVII wieku,
w tureckim stylu. Dostarczyła ona niezapomnianych wrażeń estetycznych. Marmurowy okrągły basen, pod kopułą neobarokowego budynku, wypełniała błękitna woda mineralna, pochodząca z naturalnego termalnego źródła o temp. ok. 30 st. C. Jest to woda siarczkowo – fluorkowa, która doskonale odpręża i relaksuje.
Tak zrelaksowani udaliśmy się jeszcze na ucztę pstrągową i na nocleg.
Dzień trzeci (niedziela), to dzień powrotu. Ze Stronia przejechaliśmy na Przełęcz Sokola i stamtąd szlakiem czerwonym przypuściliśmy atak na
Wielką Sowę (1015 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Gór Sowich. Mijając po drodze dwa schroniska – „Orzeł” i Sowę” dotarliśmy na szczyt. Z każdą chwilą naszego podejścia zaczynało się „przecierać” i raz po raz prześwitywało słońce. Zachwytom nie było końca, jakie dekoracje wykonały na drzewach i krzewach śnieg, szadź i marznące chmury. Wprost bajkowy klimat. To samo dotyczyło 25 – cio metrowej wieży z 1906 roku na szczycie Sowy, która pokryta była naciekami przedziwnych form lodowych, a antena na jej szczycie przypominała pióropusz polskiej husarii. Momentami bezchmurne niebo sprawiało, że z galerii wieży można było dojrzeć Przedgórze Sudeckie i Śnieżnik. W powrotnej drodze jeszcze posiłek w jednym z najstarszych polskich schronisk „Sowa”, łyk piwa „Opat” i zejście na parking. Tam czekała na nas miła wiadomość : Stoch pierwszy, a Adaś trzeci w konkursie i „generalce PŚ 2010/2011”.
Ostatnim punktem wyprawy była Ślęża (miała być pierwszym). Zmiana kolejności była jak najbardziej trafiona. W piątek wchodzilibyśmy w deszczu, przy zerowej widoczności, a w niedzielę piękne słońce, trasa biała. Jedynym minusem od samej przełęczy Tąpadła, na całym żółtym szlaku i w każdym zakamarku szczytu był niesamowity tłok. Dolny Śląsk tego dnia wyległ w kierunku Ślęży.
Pozostał powrót z obiadem w Miliczu, gdzie ich rodzimego karpia pobił znowu pstrąg.
W tym miejscu wyjaśniam nagłówek: Skoro nie zrealizowano całego programu, a jak się okazało, aby zaliczyć koronę gór polskich zostało
(z czego nie zdawałem sobie sprawy i o co nie zabiegałem) tak niewiele, miło byłoby wkrótce usłyszeć Sławkowe: „ Czas do wyjścia na Rudawiec…..”.
Kierownikowi wyprawy za mistrzowską organizację, jego „Famule” i pozostałym uczestniczkom za przesympatyczną atmosferę serdeczne dzięki.
_____________________
opisał: Zbigniew Zgorzelski