Pod koniec sierpnia żegnając polską ziemię wyruszyliśmy w nieznane. Nieznane nie do końca, bo przecież geograficzny mózg Mikołaja nie mógł na to pozwolić, więc po zbiórce w Chybach podążyliśmy do Austrii znanej z kozic, świstaków oraz sympatii do Węgrów.
Pierwsze dwa stworzenia żyją głównie w Alpach, w które dotarliśmy po dwunastu godzinach jazdy w widowiskowym konwoju, któremu niestraszne były czeskie serpentyny, czy flesze wiedeńskich fotoradarów.
Pierwszy dzień w Schladming upłynął na budowaniu mini miasteczka namiotowego, poznawaniu lokalnych produktów spożywczych (płynnych o złocistym kolorze) i odsypianiu trudów podróży.
Jako idealny szczyt na niedzielę wybraliśmy Höchstein (2543 m n.p.m.). Kolej linowa dowiozła nas na wysokość 1870 m n.p.m., skąd wśród oszałamiających widoków, ale też nieznośnego upału zaczęliśmy realizację naszego planu.
Po zdobyciu szczytu nastąpił rozłam drużyny. Część wróciła na kemping o własnych siłach, reszta zeszła do kolejki, co wbrew oczekiwaniom okazało się prawie tak samo czasochłonne. Oprócz wyśmienitego towarzystwa, Bartek miał jeszcze jeden powód do radości w tym dniu. Były jego urodziny, które obeszliśmy należycie na naszym malutkim skrawku austriackiej ziemi.
Tak nielubiany przez Tadeusza Chmielewskiego poniedziałek okazał się idealnym dniem na zdobycie naszego głównego celu czyli Hoher Dachstein (2996 m n.p.m.). Po podróży autobusem do Ramsau i kolejką na wysokość 2700 m n.p.m. stanęliśmy na lodowcu. Dla "gęg alpejskich" był to oczywiście pierwszy raz, na reszcie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Po spacerze wyratrakowanym szlakiem stanęliśmy pod wyrastającą z niego skałą, na której poprowadzono klettersteig (austriacki odpowiednik via ferraty). Zrobiła ona wrażenie na każdym, ale powiedziało się A (a właściwie B/C bo taka była wycena tej drogi) to o odwrocie nie było mowy. Jak się okazało był to tylko strach przed nieznanym, wszyscy poradzili sobie świetnie i po godzinie z hakiem podziwialiśmy zapierające dech w piersiach widoki ze szczytu.
Włodek, który tego dnia chciał pobyć sam zdobył w tym czasie przeciwległy szczyt - Kleiner Gjaidstein (2735 m n.p.m.)
Wtorek, kolejny upalny dzień (35 stopni) spędziliśmy na relaksacyjnej trasie sygnowanej przez National Geographic, czyli szlak pięknych wodospadów "Wild Waters". Przeszliśmy trasę Untertal – Riesachsee – Schladming, której ostatni etap co bardziej leniwi pokonali autobusem.
Upalna i duszna środa upłynęła nam na przemierzaniu malowniczego szlaku wiodącego przez Niskie Taury. Tradycyjnie już skorzystaliśmy z kolejki linowej, która tym razem wwiozła nas na wysokość 1850 m, skąd ruszyliśmy cudowną granią w kierunku schroniska Ignaz-Mattis-Hütte. Podczas kilkunastokilometrowej wędrówki, mogliśmy nacieszyć oczy zróżnicowanym, momentami nieco tatrzańskim krajobrazem. Spotkaliśmy stado koni, baranów oraz wesołą rozwleczoną na kilka kilometrów grupę rodaków. Były potrzebne aż dwa autobusy, żeby zwieźć całe polskie towarzystwo do Schladming tego dnia.
Zazwyczaj po środzie następuje czwartek. Było tak też tym razem i żeby uczcić ten fakt postanowiliśmy się trochę schłodzić. Znudziły się już nam napoje orzeźwiające dające tylko chwilowy efekt. Potrzebowaliśmy czegoś konkretnego. Idealna okazała się jaskinia Eisriesenwelt gdzie oprócz lodowych gigantów królowała też temperatura bliska zera stopni.
Serdecznie dosyć mieliśmy też pustek na szlakach, chcieliśmy poobijać się o ludzi, pragnęliśmy zgiełku i szumu rozrywającego czaszkę. I na to znalazła się rada a mianowicie malownicze Hallstatt - miasteczko o populacji 780 osób podniesionej do kwadratu (albo i sześcianu) przez Azjatów.
Na koniec odwiedziliśmy jedną z pięciu na świecie skoczni mamucich w Kulm i wróciliśmy na nasz skrawek ziemi pogardliwie obrzucany wzrokiem przez panie z obsługi.
W piątek z kolei, kiedy to każdy zaczynał już czuć zbliżający się koniec przygody pojechaliśmy po raz kolejny do Ramsau. Sommercard to wspaniały wynalazek, jednak nasze okołopoznańskie serca, kiedy dowiedziały się o opłacie za kolejny wjazd koleją na górę poprowadziły nas wzdłuż południowej ściany Dachsteinu a mianowicie: Hunerkogel – Dachstein Südwandhütte – Austriahütte - Ramsau. Po uzupełnieniu chmielektrolitów w schronisku nieznośne upały przegonił na chwilę długo wyczekiwany deszcz.
Ostatni dzień beztroski - sobotę spędziliśmy spacerowo. Wjechaliśmy na Planai, skąd mogliśmy podziwiać widoki na majestatyczny masyw Dachsteinu, czy majaczącego w oddali Großglocknera.
Z każdym metrem stalowej liny pokonywanej przez gondolę radość i beztroskę zastępowała myśl o nieuchronnym końcu wyjazdu.
Odgoniliśmy ją na chwilę, w kempingowej restauracji serwującej bardzo dobre lokalne jedzenie, ale wszystko co dobre szybko się kończy i nim się obejrzeliśmy trzeba było zwijać mini miasteczko namiotowe i ruszać do domów by do czasu kolejnego wypadu zasuwać jak chomiki w ... kołowrotkach.
Prawie dziesięć dni spędzone w tak miłym towarzystwie przeleciało w okamgnieniu. Jako bardzo zgrana ekipa doskonale radziliśmy sobie z gotowaniem, zmywaniem, okrutnym upałem, ulewnym deszczem, czy odpalaniem aut z rozładowanymi akumulatorami. Pomimo zmęczenia dość aktywnym wypoczynkiem każdy z nas wyczekuje już kolejnych wyjazdów w podobnym gronie.
Tekst: Dominik Zasławski
Zdjęcia: Sylwia Majewska, Łukasz Marczak, Bartłomiej Swojak