Na przełomie sierpnia i września, dosyć spontanicznie, zebrała się grupa 10 osób, chcących, choćby na chwilę, zobaczyć jeszcze w tym roku najwyższe polskie góry. Stosunkowo późna decyzja o wyjeździe spowodowała małe problemy noclegowe, otóż miejsca były tylko w schronisku na Polanie Chochołowskiej. W związku z tym tam właśnie wylądowaliśmy, czego absolutnie nie żałowaliśmy.
Wyjechaliśmy z Gniezna w środę, 19 września, wieczornym pociągiem do Poznania, gdzie dołączyła reszta grupy. Stamtąd kuszetkami do Krakowa i dalej do Zakopanego. Wieczorna pogoda wcale nie zwiastowała tak zaskakującego dnia następnego. W Krakowie przywitał nas deszcz i raczej niska temperatura. Spotkaliśmy się tam również z naszym klubowym kolegą, mieszkającym w Krakowie Bartkiem, który w swojej dobroci, odebrał od nas część bagaży, które nie będą potrzebne w górach. W Zakopanem pogoda nie była dużo lepsza. Po kawie na Krupówkach, udaliśmy się na Siwą Polanę, skąd rozpoczęliśmy wędrówkę do schroniska. Niekiedy spośród nisko zawieszonych chmur wyłaniały się grzbiety Furkaski, czy też Kominów Dudowych, ku naszemu zdziwieniu, były one przyprószone śniegiem. Z każdym krokiem śniegu było coraz więcej, aż doszliśmy do zupełnie białej Polany Chochołowskiej. Pogoda nie nastrajała nawet do wyjścia na Grzesia, więc wieczór spędziliśmy w schronisku, planując trasę dnia następnego. Wybór padł na Trzydniowiański Wierch, a dalej zobaczymy co będzie.
Piątkowy poranek zdecydowanie poprawił nastroje. Pogoda zmieniła się diametralnie i tak oto widniało nad nami bezchmurne niebo wraz ze świecącym słońcem! Teraz dopiero mogliśmy spojrzeć na główną grań i przekonać się, że tam śniegu jest raczej sporo. Niemniej jednak ruszyliśmy Doliną Jarząbczą. Początkowo śnieg leżał tylko wokół szlaku, potem pokrywał też część ścieżki, aż w pewnym momencie szliśmy już zupełnie w śniegu. Widoki były niesamowite. Rzadko zdarza się być w Tatrach w takiej pogodzie – wszystkie szczyty całkowicie pokryte białym puchem, mocno niebieskie niebo i słońce – absolutna bajka. Zgodnie uznaliśmy, że warto było przyjechać choćby dla tego jednego dnia! Tuż przed wierzchołkiem Trzydniowiańskiego lekko zboczyliśmy ze szlaku i torowaliśmy trasę w głębokim śniegu po kolana (albo i wyżej). Na Trzydniowiańskim przyszła chwila decyzji. Padła propozycja, aby ruszyć w kierunku Kończystego. Widzieliśmy jednak, że szlak nie był przetarty, a iść jako pierwszemu nie do końca nam się nie uśmiechało. Poczekaliśmy zatem, aż kilka osób ruszy przez Czubik w kierunku Liptowskiej Grani, co po chwili nastąpiło. Widzieliśmy, że ciężko im się idzie, w końcu szli pierwsi w tym śniegu. Po godzinnych namyśleniach, 4 osoby zdecydowały się pójść w górę, a reszta zeszła do schroniska tą samą drogą, ale inną. Na Kończysty weszliśmy w raczej szybkim tempie. Po drodze padały pokusy Jarząbczego, jednak u góry wiadomo już było, że jest to nierealne – ścieżka absolutnie zasypana, a wszyscy turyści kierowali się na Starorobociański. Podziwialiśmy również Raczkową Czubę (Jakubinę), która w 2007 roku była równie nieprzychylna, z podobnych powodów. Po krótkiej przerwie my również zaczęliśmy zejście tą samą drogą, ale inną… Inną, ponieważ warunki zmieniały się w każdej chwili. Mocno operujące słońce topiło śnieg na naszych oczach. W miejscach, gdzie podchodząc śniegu było przynajmniej ponad kostki, schodząc szliśmy już po błocie. Dlatego śmiało możemy powiedzieć, że nie wracaliśmy tą samą drogą. Pod koniec wędrówki, obie grupy przystanęły przy tablicy na końcu Szlaku Papieskiego, gdzie Jan Paweł II wędrował w roku 1983. Pod wieczór przespacerowaliśmy się jeszcze do Kaplicy Św. Jana Chrzciciela na Polanie Chochołowskiej.
Na sobotę zaplanowaną mieliśmy trasę „dolinną”. Zeszliśmy kawałek Doliną Chochołowską, aby ruszyć szlakiem na Przełęcz Iwaniacką. Pokrywa śnieżna była zauważalnie mniejsza niż dnia poprzedniego, niemniej jednak sama przełęcz była całkowicie biała. Warunki glebowe skutecznie spowolniły tempo naszego zejścia do schroniska na Hali Ornak. Tam zaczęły się dyskusje, co robimy dalej. Część od razu chciała ruszać w kierunku stawu, inni byli zwolennikami posiedzenia, wypicia płynów regenerujących i dalszego marszu. Wygrała druga opcja. Po wspomnianej przerwie udaliśmy się nad Smreczyński Staw. Jest to tak piękne miejsce, z tak wspaniałym widokiem, że zawsze warto poświęcić te parę minut i podejść tutaj… Niestety weekendy wrześniowe ściągają tłumy turystów i spacerowiczów w okolicę Doliny Kościeliskiej, co powoduje, że odpoczynek jest raczej niemożliwy. Dlatego zdecydowanie szybkim krokiem ruszyliśmy w dół doliny, aby „odskoczyć” w bok, na Ścieżkę nad Reglami, w kierunku Doliny Chochołowskiej. Po drodze trzy osoby, mówiąc dosłownie, pobiegły na Polanę Stoły i miały nas gonić na trasie. Reszta grupy spokojnym tempem maszerowała pustym, pięknym czarnym szlakiem aż do polany Przysłop Kominiarski, gdzie mieliśmy zasłużony popas. W tym miejscu już czuliśmy trochę w nogach trasę. Jednak nie było innego wyjścia, „musieliśmy” iść dalej i napawać się pięknem tatrzańskiej przyrody. Spokojnym krokiem zeszliśmy do dna Doliny Chochołowskiej, skąd znanym już traktem poszliśmy do schroniska. Ta „dolinna” trasa dała nam się we znaki... Urządzenie GPS wskazywało, że przeszliśmy 24 km oraz mieliśmy 1080 m podejścia (nie wliczając w to podejścia na Polanę Stoły!).
Niedziela była już niestety dniem powrotu. Jak zawsze żal opuszczać najpiękniejsze nasze góry… Tego dnia trasa była już krótka – tylko zejście Doliną Chochołowską do busów. Busem do Zakopanego, skąd autokarem do Krakowa. W Zakopanem podeszliśmy do remontowanego Domu Turysty, aby przekonać się, że rzeczywiście zlikwidowano już największy w Europie dach gontowy, zastępując go blachodachówką… Z całkowitą oceną remontu poczekamy jednak do jego zakończenia. W Krakowie mieliśmy parę godzin na spacer po mieście (dotarł do nas Bartek). Przez Rynek przeszliśmy na Wawel, skąd mogliśmy oglądać Tatry! (nikt z nas wcześniej nie doświadczył takiej przejrzystości powietrza, aby móc podziwiać tak odległą panoramę). Dalej wzdłuż Wisły przeszliśmy do klimatycznego Kazimierza, a wracając na dworzec, weszliśmy do Muzeum Historycznego Miasta Krakowa znajdującego się w podziemiach rynku. Muzeum, prezentujące 1000-letnią historię miasta wywarło olbrzymie wrażenie. Niestety na zwiedzanie mieliśmy tylko 1,5 godziny, a w rzeczywistości, potrzeba lekko pół dnia!
Tak oto zakończył się kolejny nasz wyjazd górski. Szkoda, że były to tylko 4 dni, ale naprawdę było warto choćby na tyle!. Mam nadzieję, że w przyszłym roku także przydarzy się okazja podobnego (dłuższego wyjazdu).
Chciałbym na koniec podziękować Marysi, Reginie, Iwonie, Anecie, Iwonie, Ani, Andrzejowi, Mieciowi i Pawłowi za bardzo udany wyjazd oraz Bartkowi za nieocenioną pomoc w Krakowie!
Mikołaj Majewski