Jesteś tutaj
Jan Sobański
Jan Sobański
Jasiu!
To straszne, że przyszło nam już Ich tylko wspominać, gdy tymczasem jeszcze przed kilkoma miesiącami byli wśród nas. Wielu – tak, wielu już pożegnaliśmy przed laty. Przeglądając stare zdjęcia wracają, do nas w myśli, we wspomnieniach, jak żywi i nawet słyszymy ich głos.
Stara – klubowa generacja wykrusza się nam i zostaje ich coraz to mniej.
Jasia pamiętam od samego początku a więc od roku 1974. W tym czasie dopiero poznałem „Ornak”.
Właściwie z ogłoszeń niedzielnych wycieczek po okolicach Gniezna. Prawie każdego tygodnia w oknie siedziby PTTK na Rynku, wystawiona była kartka z planowaną turą albo innymi terminami i informacjami. Oprócz Hili Krzywańskiej, Patyka, Puchały (też już wszystkich świętej pamięci), m.in Jasiu Sobański był ich organizatorem. Były to wspaniałe, małe, kilku godzinne wyprawy po okolicach Gniezna. Jasiu zawsze był świetnie przygotowany i choć normalnie nigdy zbyt wiele nie mówił, to jednak jak już coś powiedział, to miało swoją wagę i sens. Wspierał swoje wiadomości zazwyczaj zawsze przygotowanymi przez siebie mapkami, które były swego rodzaju artyzmem o niewyobrażalnym wkładzie artystycznym a przy tym perfekcjonizmem godnym konkurencji z niejednym topografem. Wtedy faktycznie był problem z mapami. Przecież w tamtych czasach nie mieliśmy prawie niczego. Janek tworzył to u siebie w domu poświecając cały swój wolny czas i wkładając w nie całą swoją pasję do turystki. To był prawdziwy kunszt. W drodze, na szlaku, kiedy na moment zatrzymywaliśmy się, wyciągał nagle płat papieru, który zapierał wszystkim dech.
Mapki te, a później i nawet i dużych formatów, były tak precyzyjnie wykonane, że można było odczytać wszystkie znaki topograficzne ale też nanosił swoje informacje, które można było tylko wyczytać w fachowych przewodnikach. Była to jego prawdziwa pasja. Wiem, że podczas ich tworzenia, wystawiał stół ze swojego pokoju-mieszkania na korytarz by mieć wystarczająco miejsca na ich tworzenie. Z biegiem czasu urosły one do wielkości prawie szkolnych map.
Rozkładał je i wtedy jego relacje rzeczywiście były wspaniałe. Byliśmy wszyscy zachwyceni. Jestem przekonany, że być może komuś coś pozostawił ze swojego archiwum.
Miał wyjątkowe poczucie humoru. Nigdy wiele nie mówił ale jak już coś powiedział, to powiedział! Często kiedy w drodze opowiadaliśmy jakieś śmieszne przygody, sytuacje z obozów klubowych albo kawały, wtedy potrafił wszystkich zaskoczyć.
Kiedy przeglądam moje stare archiwalne zdjęcia, jeszcze z tamtych czasów to stwierdzam z bólem serca, że wiele tego przez te moje tułaczki nie zostało. Wielka to szkoda. Teraz w erze komputerów nie bawi się nikt w zdjęcia czarno-białe czy slajdy. Dawniej były to jedyne dla nas pamiątki – niektóre przetrwały do dzisiaj ale jak mówię szkoda, bo zostało ich niewiele.
Jasiu z wędrówek po okolicy Gniezna
To są lata siedemdziesiąte więc wszyscy wtedy byliśmy młodzi. Z Jasiem Sobańskim byłem przecież w 1978 roku w Fogaraszach. Rok wcześniej mieliśmy coś w rodzaju biwaku przygotowawczego do Rumunii na Wierzbiczanach. Masz Sławek ode mnie krążek z filmem „Wierzbiczany 78“ z tamtych czasów. Jasiu był oczywiście też. W Rumunii byliśmy razem: już śp. Jasiu, śp. Patyk, śp. Boguch, już też chyba śp. Ela Jakubowska, Ulka nasza kochana Świtoń, no i ja. Tak więc z żyjących zostałem ja i Ula. Jechaliśmy pierwszy raz za granicę zatrzymując się po drodze w Budapeszcie. To była wspaniała przygoda i Jasiu wspierał nas pod każdym względem. Wtedy tam poznaliśmy się bliżej. Z innymi również. Byłem wtedy drugi rok w Klubie. Spotykaliśmy się na wycieczkach niedzielnych albo zebraniach klubowych, które wtedy jeszcze odbywały się w małym gronie w PTTK na Rynku albo w klubie Medyka w szpitalu.
Nie było nas wielu. W Rumunii dźwigaliśmy wszystko na własnych „garbach“. Plecaki miały prawie 20 kg. Maleńki Jasiu wyglądał pod plecakiem jak kruszynka. Pamiętam, że w ostatniej miejscowości kupiliśmy dwukilowe chleby i Jasiu m.in. dostał do plecaka jeden z zakupionych chlebów. Wtedy nie było nic i nosiliśmy prowiant ze sobą na kilka dni. Staliśmy wszyscy przed wielką niewiadomą i wielkim wyzwaniem. Nigdy dotąd nie byliśmy poza granicami kraju. Kiedy opadaliśmy z sił na szlaku – nie zapomnę tego nigdy – Jasiu zaczynał opowiadać jakiś kawał. Na początku nie byliśmy przygotowani więc na prawdę, były momenty, że padaliśmy ze śmiechu. Później, kiedy Jasiu zaczynał się odzywać, pytaliśmy czy to kawał czy tylko mała relacja??? i szybko zdejmowaliśmy plecaki. Jego mimika, ton głosu – potrafił wspaniale rozbawić i przekazywać swoje wiadomości. Był wspaniałym kumplem i towarzyszem tułaczki po Fogaraszach, do końca. Pamiętam, że na jednej z przełęczy (ponad 2300m), musieliśmy zanocować w prymitywnym schronie w kształcie piłki (na zdjęciu).
W środku była tylko jedna półka drewniana, jeszcze w dodatku nie w całości, bo część desek była powyłamywana na ogniska przez poprzedników. Mieściliśmy się od jednego końca do drugiego mając jako tako trochę miejsca. Późno w nocy dobiło kilku Rumunów, więc musieliśmy się trochę ścisnąć. Było tak ciasno, że ja miałem prawie nad samym nosem zaokrąglający się dach, ledwie oddychając. Jasiu był zupełnie ściśnięty. W pewnym momencie nie wytrzymał i wyzywając głośno, wyniósł się na zewnątrz. Był wtedy autentycznie zdenerwowany i nie wytrzymał ze złości. W nocy był mróz i trochę nawet przyprószyło śniegiem. Rano szukaliśmy Jasia. W niedalekiej odległości znaleźliśmy kopkę śniegu – to siedział w śpiworze Jasiu. Przykryty śniegiem i u góry pamiętam, był tylko mały otwór przez który oddychał. Byliśmy wszyscy pod wrażeniem. Co jeszcze – kiedy go odgrzebaliśmy, wyzywał, że przez mały otwór od zamka w śpiworze – jak określił – „piździło“ mu chłodem i to nie pozwoliło mu spokojnie spać.
Był z nami do Braszova i musiał wcześniej wracać do Polski. My tym czasem udaliśmy się jeszcze na kilka dni nad morze Czarne do Mamaji. W planie oczywiście była delta Dunaju. Pojechał na nią sam Władek Patyk. Byliśmy zszokowani jego kondycją. My nie mieliśmy sił na dalsze wędrówki. Spotkaliśmy się z nim później na campingu w Bukareszcie i razem wracaliśmy do Polski.
To były wspaniałe czasy z Jasiem, też i z innymi. Łączyła nas wspaniała pasja gór i nie tylko. Poznawaliśmy świat, ludzi, naturę ale i siebie wzajemnie. Żyliśmy i zresztą żyjemy tym samym duchem do dzisiaj. I gdzie byśmy nie byli - Oni są zapewne zawsze z nami!
A jeśli się znów spotkamy, to i tak ruszymy razem na szlaki, co za różnica, stare czy nowe!
Ważne, że razem!
Borówka