Jesteś tutaj

Jesienna Zaduma - Beskid Sądecki

2013
Listopad
08
piątek
Data:
piątek, Listopad 8, 2013 - 00:00 do poniedziałek, Listopad 11, 2013 - 00:00
Miejsce:
Beskid Sądecki
Organizatorzy:

Tegoroczny obóz górski „Jesienna Zaduma”, który odbywał się w Beskidzie Sądeckim przerósł najśmielsze oczekiwania jego uczestników. Miałem niepowtarzalną przyjemność i wręcz dziką rozkosz wziąć udział w wyjeździe zorganizowanym pod egidą klubu górskiego „Ornak” a pod kierownictwem Sławka Skudzawskiego.

Dla mnie ten wyjazd w góry był szczególny, gdyż mogłem wędrować w znacznie większym gronie miłośników turystyki, niż dotąd. Choć góry mniejsze i większe są mi doskonale znane, to jednak wciąż na nowo odkrywam to co już widziałem wiele razy. Dodatkowym atutem jest zgrana „paczka”, która ubarwia każdy wyjazd. Tak też było podczas tegorocznego podboju naszych polskich Beskidów.

Potrzeba było 12 godzin, aby z pierwszej stolicy Polski dotrzeć do Szczawnicy Zdrój. Zdaniem kierowcy naszego busa – to dobry czas (?) Wreszcie mogliśmy ruszyć zmęczone od siedzenia tyłki i rozprostować kości. Przecież właśnie taka była idea. W Szczawnicy nieco zdziwionym wzrokiem powitała nas spora grupa kuracjuszy, którzy zwiedzali uzdrowisko. Cóż, pewnie nie często mają okazję patrzeć na ludzi w samych majtkach przed fontanną, którzy przebierają się w inne rzeczy, a następnie wciągają na siebie ciężkie plecaki i ruszają. My wiedzieliśmy, gdzie i po co idziemy, ale czy oni też... „Oj za dnia nie zajdziecie do Bacówki pod Bereśnikiem” – oznajmił nam tubylec.

Ruszyliśmy w drogę, a czołówki były w pogotowiu. Zachodzące słońce za górami rzuciło blask na tatrzańskie turnie i mogliśmy przez chwilę podziwiać najwyższe nasze góry. Widok był naprawdę imponujący, aż chciało się zatrzymać tę noc w miejscu. Tymczasem dotarliśmy do Bacówki (843 m n.p.m.) Zrobiło się już ciemno, tylko rozlokować się w pokojach (2 izby na 16 ludzi) i kolejny etap – zimny prysznic w piwnicy.

Przed salą biesiadną powitał nasz sympatyczny pies, który jak się później okazało był naszym kompanem w dalszej beskidzkiej tułaczce. Widać gospodarze darzyli swojego pupila wielką sympatią, a w obawie o życie zwierzaka wywiesili na drzwiach zakazy jego dokarmiana. Suczka polubiła nas bardziej, niż się tego spodziewaliśmy... Ale o tym jeszcze wspomnę.

Natomiast niezwykle uroczy był pierwszy wieczór obozu, podczas którego wszyscy bardzo dobrze zrozumieli co to znaczy integracja. Choć na początku gospodarz bacówki sprawiał wrażenie, jakby najwyraźniej nie lubił ceprów z Wielkopolski, to później dał się do nas przekonać. Było co zjeść i wypić, był koncert gitarowy w wykonaniu Andrzeja „Borówy”, śpiew i radosne gwary.

Noc też należała do atrakcji tego wyjazdu. Sławek nie dał nam długo pospać. O piątej rano już wygramolił się ze swojego kojca i zaczął pakowanie. W ślad za nim podążyli kompanii, tylko Zbyszek „Misiu” trochę się boczył na to wczesne wstawanie. Przed nami kolejny dzień wrażeń i do pokonania ponad 20 kilometrów szlaku. Do naszej ekipy dołączył sympatyczny kundelek, o którym wspomniałem. A, że była to suczka – nazwaliśmy ją „Radziejowa”, ze względu na podstawowy cel tego dnia. Nasza czworonożna kumpelka tak nas polubiła, że ani jej na myśl było zawracanie „na okazję” z innymi turystami idącymi w przeciwnym kierunku.

Szło się doskonale, z poczuciem humoru i radością, że znów się jest w górach. Może trochę wiatru we włosach brakowało, a to przecież jesień. Za to widoki były iście bajkowe. Na godzinę przed dojściem do Hali Łabowskiej, zrobiło się dosyć sporawe podejście, ale co to jest dla ludzi gór. Trochę wysiłku i jesteśmy na hali, gdzie czas był na godzinny obiadek.

Kolejnym etapem wędrówki była „Radziejowa”, zaliczana do Korony Gór Polskich. Na szczycie byliśmy dosyć późno, więc widoczność była ograniczona. Góry otuliła szara mgła, a tuż po zejściu ze szczytu, para wodna zaczęła przemieniać się w deszcz. Do schroniska „Na Obidzi” mieliśmy jeszcze godzinę drogi, ale to nic. Mieliśmy przecież deszczówki...

Wreszcie jesteśmy, my i nasz pies. Przypomniała mi się nawet taka piosenka na aurę tego dnia „deszcze nie spokojne, do domu wrócimy i tak dalej...”. Po wejściu do środka okazało się tylko, że psa nam nikt nie nakarmi. „Radziejowa” została wyproszona ze schroniska a jej dalszy los pozostał nie znany.

My natomiast rozgościliśmy się w najlepsze. Najpierw mały popas na stołówce, a później ciąg dalszy zadymy... (sory) zadumy w pokoju. Za lokal spotkania jednoznacznie ustaliliśmy pokój Sławka i Asi, przyszłych nowożeńców. I tak za jednym zamachem odbyły się dwa wieczory – panieński i kawalerski. Sławek opowiadał o koronach tego świata, Zbyszek robił kanapki, Paweł polewał sok z cytryny i było bardzo sympatycznie.

Za oknem lało, jak z cebra. Kierownik naszej ekspedycji zwołał zarząd, na którym miano podjąć decyzję o dniu jutrzejszym. Rano jednak wypogodziło się i można było kontynuować marsz. Jednak Sławek miał inny pomysł i jak się później okazało – był to pomysł na gwóźdź programu całego naszego wyjazdu. [ Decyzję podjął jednomyślnie Zarząd po wizji lokalnej o godzinie 7.30 wówczas jeszcze padało - Sławek

Oto przed schroniskiem witamy ponownie Pana Leszka z małżonką, którzy zawieźli nas do Krynicy Zdroju. No cóż, jak to w uzdrowisku bywa, trzeba się napić wody mineralnej. „Aquaszamb” bo tak niektórzy nazywają ów zdrowotny produkt tego regionu, weszła do gardła wyśmienicie. Ja zawsze miewam różne refleksje na ten temat – pić tak wstrętną wodę i jeszcze za nią płacić. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Woda sił witalnych dodała i mogliśmy iść dalej.

Sławek za wszelką ceną „ciągnął” nas do muzeum „Romanówka”, ale nie wszyscy chcieli spoglądać na galerię. Innym wciąż w głowie kolejne podejścia. Do wyciągu w Krynicy jednak podjechaliśmy busem i tu znów pożegnaliśmy się z panem Leszkiem. Opcjonalnie było można na Jaworzynę Krynicką wjechać lub wejść. Z tej drugiej propozycji skorzystaliśmy tylko ja i „Borówa”.

Na początku było spore podejście, ale dalszy odcinek szlaku do schroniska okazał się bardzo łagodny. Mogliśmy iść jednym tempem, dyskutując głównie o podbojach Andrzeja w Mołdawii. Czas tak pędził, że wkrótce zobaczyliśmy cel naszej popołudniowej tułaczki po tej części Beskidu Sądeckiego.

Schronisko na Jaworzynie Krynickiej, położone na 1050 m n.p.m. ( najwyższyszy nasz nocleg) wybudowane zostało w roku 1937 roku. Położone jest nad uzdrowiskiem Krynica - Perłą Wód Polskich. W schronisku bywał m.in. Jan Kiepura, lotnicy ze Szkoły Orląt oraz księżniczka Juliana, przyszła królowa Holandii. Byliśmy także i my.

Reszta ekipy w najlepsze już zajadała się przysmakami tutejszej kuchni, a my musieliśmy odsapnąć. W końcu to nie koniec dnia, ale zapowiada się prawdziwa przygoda. Kierownik zaprosił nas na nocny wypad do bacówki Nad Wierchomlą. Ruszyliśmy kilka minut po 16.00, po drodze zatrzymując się w małym muzeum poświęconemu turystyce górskiej.

Szło się rewelacyjnie, przez błoto, wodę i dywany gnijących liści, które już dawno opadły z drzew. Wnet zrobiło się ciemno i trzeba było zapalić czołówki. Po blisko 2 godzinach dotarliśmy do bacówki. Miejsce to było niczym zaczarowane. Wnętrze schroniska jak nie wszystkie, bardzo przytulne, ciepłe z kominkiem i miła obsługa. Goście siedzący na ławkach przy ciepłym piwku trochę zdziwili się na nasz widok. Co to za nocni podróżnicy tu przybyli?
Większość z nas była już najedzona, ale piwkiem nikt nie pogardził. Później trzeba było wracać z powrotem na Jaworzynkę.

Noc przybrała się w czerń, ale niebo świeciło gwiazdami. Sławek [D]. opowiedział nam co nieco o niebieskich ciałach. Znał się, bo studiował astronomię. Kiedy weszliśmy do lasu, trzeba było głowy opuścić i znów skupić się na szlaku. Kierownik „Auton” zaproponował podzielić się na 4 grupy, które w dalszą drogę wyruszyły w odstępach czasu. No i zaczęło się. Szlak niby oznaczony jak trzeba, ale noc gubi wszystkich. I tak było z nami. Jedni chcieli skręcić w prawo, inni poszli za daleko w lewo, a inni stumanieli. Tylko ekipa Pawła jakoś chyba po węchu poszła bezbłędnie do schroniska. A w my w lesie, jak te zagubione owce. Jednak w końcu wszyscy jakoś się odnaleźli i ujrzeliśmy światło naszego schroniska. To była prawdziwa przygoda w górach.

Wieczorem ostatni raz spotkaliśmy się przy wspólnym stole, aby pogawędzić. Nazajutrz trzeba wracać – do domu niestety. Z Jaworzynki prawie w komplecie zeszliśmy pieszo. Tylko kilka osób zjechało do Krynicy kolejką, bo wcześniej mieli wykupiony bilet powrotny. Pan Leszek już czekał z małżonką na przystanku. Załadowaliśmy się do busa i w drogę.

Listopadowy obóz górski przyniósł wiele emocji i wrażeń, niezapomnianych chwil i udowodnił powiedzenie, że „w górach jest wszystko, co kocham...”. Mam nadzieję na rychłe spotkanie z „Ornakiem”, abyśmy mogli ponownie i wspólnie realizować swoją pasję.
Dziękuję za możliwość udziału w jesiennej zadumie.

Tomasz Frankowski